niedziela, lutego 01, 2009

Australian Pink Floyd Show

Sobota 31 stycznia, Hala Stulecia we Wrocławiu. Koncert Australian Pink Floyd Show czyli zespołu grającego kawałki Pink Floyd - brzmiącego jak Pink Floyd i ogólnie udającego Pink Floyd. Wiem, można sobie pomyśleć - co to za podróba? Otóż, słyszałem ich płytę, widziałem ich koncert DVD (z Royal Albert Hall) i byłem pod ogromnym wrażeniem. To wszystko miało klimat i brzmiało jak Pink Floyd! Zresztą kapela ma namaszczenie samego Davida Gilmoura.
Cóż, chciałem poczuć ten floydowski klimat, bo przecież teraz na koncert oryginału nie bardzo można liczyć. Mam to szczęście, że udało mi się być na ich koncercie w Monachium, wiem jak brzmią (brzmieli) na żywo.
W dodatku APFS zapowiadało wielkie show - mieli odtworzyć całe The Wall. Odtworzyli.

Krótko podsumowując - APFS nie zachwyciło mnie. Dlaczego?

  • Nagłośnienie - do bani. Tylko od frontu, nie tak jak było to na koncertach Pink Floyd, w dodatku dźwięk odbijał się od ścian, werbel było słychać podwójnie - ten drugi opóźniony o sekundę. To największe rozczarowanie. Floydzi słyną z perfekcyjnego dźwięku

  • The Wall, choć starali się wiernie odtworzyć, to jednak brak było tego rozmachu, praktycznie był to ułamek oryginału. Wniosek - po prostu pewnych rzeczy nie należy robić.

  • Brak charakterystycznego okrągłego ekranu na którym leciały charakterystyczne dla Floydów, klimatyczne filmy. Mieliśmy za to prostokąt, z animacjami komputerowymi naśladującymi filmy oryginalne, ale animacjom brak było płynności, jakby były wyświetlane ze zbyt słabego komputera.


Teraz trochę pozytywów. Brawa dla wokalistów. Tu na prawdę spisali się świetnie i dość wiernie w stosunku do oryginału. Praktycznie koncert ratowały bisy. Po oficjalnej części The Wall usłyszeliśmy "Shine On Crazy Daimond" (niestety intro na gitarze brzmiało fatalnie, przesterowany suchy trzask towarzyszył każdemu uderzeniu struny) podczas którego animacje na ekranie przedstawiały całą charakterystyczną "symbolikę" Floydów, a na koniec zobaczyliśmy zdjęcie Syda Barretta. Następnie "The Great Gig In The Sky" z rewelacyjną wokalizą w wykonaniu Oli Bieńkowskiej (jest częścią APFS). To chyba jedyny moment koncertu, gdzie poczułem dreszcz emocji. Tu mogliśmy zobaczyć wreszcie filmy, na początku zmarłego niedawno Richarda Wrighta, a potem zalewały nas fale oceaniczne (mocne skojarzenie z "Anesthetize" Porcupine Tree), potem "One Of These Days","Wish You Were Where" oraz "Learnig To Fly" i na koniec "Brain Damage/Eclipse". Tu należą się gratulacje zespołowi za świetny film. Mogliśmy na nim zobaczyć m.in. Putina, Blaira, Obamę, Husaina i innych aktualnych lub byłych polityków i przywódców tego świata. Doskonale pasowały tu słowa "The lunatic in on the grass..."

Nie odnalazłem niestety klimatu oryginalnego Pink Floyd. Wiem, że podróbka to nie oryginał, ale widziałem wcześniej wideo APFS i niestety muszę stwierdzić, że tym razem Australijczycy nie postarali się zbytnio dając ledwie namiastkę tego co grali Pink Floyd. Pozostają nagrania PF i nadzieja, że może pewnego dnia panowie Gilmour, Mason i Waters może jeden raz zagrają razem... Na APFS na pewno więcej nie pójdę, wolę posłuchać w domu płyt Pink Floyd.

Foto: Arqs